słońce, temperatura na plusie, niebieskie niebo, widok na Tatry, wyratrakowany snieg pod nogami i czarna kilometrowa trasa FIS... dziś pędząc na pohybel w dół na nartach poczułam, co to wolność...
rewelacyjne, cudownie spędzone dwa dni w gróach na nartach utwierdziły mnie w przekonaniu, że trzeba rzucić w cholerę tą beznadziejną pracę, znaleźć coś niestresujacego i zacząć żyć...
mam nadzieję, że do końca lutego zdążą mnie zarekrutować gdzie indziej, nie chcę już ani dnia dłużej tu pracować...
kocham góry, mogłabym godzinami siedzieć i wpatrywać się w przepiękne widoki, oddychać pełnymi płucami, łapać promienie słońca.... eh... jaka szkoda, że urodziłam się w mieście industrialnym, z dala od gór i morza... tam gdzie poza lasem nie ma nic....jaka szkoda, że nie mam domku w górach.... jaka szkoda, że nie mam pieniędzy, żeby sobie taki domek wybudować...
eh, no coż... jest jeszcze jedno wyjście, wyjść za mąż za jakiegoś górala, który taki domek ma :]
simple ;]
a na dobranoc motyw przewodni z Madagaskaru... co jak co, ale akurat ten kawałek muzyki jakoś zawsze optymistycznie nastawiał mnie do życia... zwłaszcza w takie dni, kiedy po pięknych narciarskich wojażach wraca się do szarego i zaludnionego Krakowa...
jest u nas w pracy jedna managerka, której się wszyscy boją... jak to każdy mówi najlepiej omijać ją szerokim łukiem... a ja, nie wiedzieć czemu mam u niej jakieś względy... już drugi raz ten straszliwy potwór pokazuje ludzką twarz....nie wiem czy to wynika z tego, że pochodzi z tego samego miasta i trochę takie "ziomalostwo" nasz łączy, czy to może też z faktu, że czasami zdarza mi się do niej podejść, pożartować, tak choć na kilka słów zagadać... choć już też nie raz mnie zjechała, to jednak 3 razy stanęła po mojej stronie... aż nie mogę wyjść z podziwu, że ktoś taki ma dobre serce i jakieś odruchy człowieczeństwa...
czasami zastanawiam się czy tacy managerowie choć nie tak otwarci na konrakty z drugim człowiekiem nie są lepsi od tych, którzy niby zgrywają wielkiego kumpla, a za plecami obrabiają Ci tyłek...
chyba czas najwyższy zacząć oceniać ludzi po czynach, a nie po ilości znajomych i kumpli wśród pracowników
wczorajsza impreza należała do tych, z cyklu których klimaty pociągają mnie najbardziej...
mały domek, położony z dala od cywilizacji, za oknem srogi mróz i śnieg, a w środku przytulny kominek, szisza i w tle Mari Boine
po prostu nic dodać nic ująć...
potrzebuję chwili wytchnienia, relaksu, wyciskają w pracy ze mnie całą witalność... w ostatnim tygodniu pracę kończyłam o 3 rano i o 6 znów zaczynałam... wczoraj już kompletne nie wiedziałam jak się nazywam...
robię się coraz bardziej zestresowana, mam przestawioną psychikę, potrafię wybuchać płaczem bez powodu...
na zewnątrz niebla jest wesołą, optymistyczną dziewczyną, a w środku rozpada się na kawałki... potrzebuję, żeby ktoś mnie przytulił, tak naprawdę....
wczoraj obejrzalam film 2012, niby taka banalna bajeczka, a jednak przez pol nocy nie pozwolila mi zasnac... zastanawialam sie w czyich ramionach chcialabym byc gdyby cos takiego sie przydarzylo... kiedys zawsze mialam kogos kogo kochalam, moze za mlodszych lat byly to glupie, platoniczne milosci, jak chociazby do pana od angielskiego itd...a jednak wtedy nie mialam watpliwosci, ze jesli mialabym umrzec, to wlasnie do niego pobieglabym w pierszej kolejnosci, zeby powiedziec mu co czuje... a wczoraj przez kilka godzin myslalam, do kogo pobieglabym teraz...i... okropne, ale nie znalazlam nikogo... wiadomo, rodzina itd. ale z takich innych osob, ktore chcialabym przytulic w chwili grozy czy smierci? brak.... to straszne.... przeraza mnie to.... :/
jakies postanowienie na Nowy Rok? tak... jakis rok temu trafilam przypadkowo na bloga pewnego mnicha i przeniknal mnie do glebi jego sposob myslenia, patrzenia na swiat, dostrzegania roznych rzeczy, ufania Bogu... chce popracowac w tym roku, aby choc po czesci nabyc takie same cechy...
a tymczasem ide spac, bo jutro czas wrocic do szarej rzeczywistosci po dlugiej przerwie...ehhh :(
te pierwsze od długiego czasu wolne chwile wywołały u mnie grom refleksyjnych myśli i zastanawiania się nad sensem życia... chyba czas zacząć dawać coś z siebie, robić coś dla innych...
bo umerając kiedyś chciałabym mieć poczucie, że przeżyłam moje życie naprawdę dobrze...
tymczasem zapraszam na spacer po Krakowie oczami niebli...zdjęcia pozbierane z różnych lat, robione moją starą wysłużoną cyfrówką, miejsca naprawdę mi bliskie i zadziwiające...
w tle Satah McLachlan z piosenką "River"...tak bardzo świątecznie i nastrojowo
Park Jordana...miejsce, gdzie często mieszkając w akademiku przychodziłam, siadałam na trawie, rozkoszowałam się zielenią i spokojem... to tu też z M. przesiadywaliśmy długie wieczorne godziny na ławce...teraz jedynie zdarza mi się tu "przebiegać", biegnąc na Błonia... ale to nadal jeden z bliżych mi parków...
Teatr Słowackiego, chyba wszystkim, którzy byli w Krakowie rzucił się w oczy... nie przepradam za teatrami, ale ten swoim wyglądem przypomina mi trochę Wiedeń..
po prostu Brama Floriańska...
I widok z obrotu o 180 stopni... jak zawsze tłumy ludzi.. czy lubią tą ulicę? nie chyba nie za bardzo, myślę że jest wiele równie ładniejszych, a jednak mniej zatłoczonych uliczek... o czym później
zakątek za kościołem Mariackim... tu już jest znacznie przytulniej, bo mniej tłumnie.. w lecie Chaczapuri wystawia tu letni ogródek... często siadamy w nim, żeby napić się zimnego piwa... gdy żar leje się z nieba, właśnie w tym miejscu panuje chłód i cień... słychać jedynie gwar dochodzący z rynku
kościół Dominikanów, jedno z najdroższych mi miejsc w Krakowie... nie raz już na jego temat się rozpisywałam, więc teraz niech zdjęcie samo przemówi za siebie
Bulwary wiślane zimowym popołudniem
Wawel nocą... tak całkiem inaczej wygląda niż w dzień
przedświąteczna ulica Grodzka
kolejne magiczne miejsce... malutkie lodowisko na Błoniach... wspaniale jeździ się o zachodzie Słońca, z widokiem w tle na Kopiec Kościuszki
Rynek sam w sobie... lubię... dlaczego? bo jak brakuje mi ludzi, wydaje mi się, że moje osiedle wymarło wystarczy przyjść tu... tu zawsze są ludzie...często wracając z pracy wysiadam z tramwaju i przechodzę przez Rynek, żeby pod Bagatelą znów wsiąść w tramwaj...
droga na Wawel
i sam Wawel w jedną z niedzielnych wiosennych popołudniowych godzin
jak wyżej :)
ulica Kanoniczna - ta właśnie równie ładna jak Floriańska, a mniej zatłoczona...
jedna z uliczek na Kazimierzu... hmm.. wciąż nie do końca umiem się przekonać do tej dzielnicy... może i jest kilka pubów które lubię i zapiekanki sprzedawane w okrąglaku... ale jakoś tak... nie wiem... nie do końca to moje klimaty
tak wyglądała Franciszkańska po śmierci Papieża... kojarzy mi się ona z jednością ludzi... to właśnie tu pierwszy raz spotkałam się z masowym zrywem Krakowiam, aby oddać Mu cześć...
a tak wyglądały Błonia po śmierci Papieża... może zdjęcie nie oddaje tego do końca... pamiętam jak chodziłam między świeczkami trzymając M. za rękę... wszystko to było takie...hmm... niesamowite...
widok z mojego akademikowego okna...oj ileż to ja letnich i wiosennych wieczorów przesiedziałam na parapecie okna wpatrując się właśnie w takie widoki... eh... ale to były czasy... zero pośpiechu, słuchawki na uszach, okno na oścież otwarte, powiew letniego powietrza i czekanie aż słońce schowa się za horyzontem i zrobi się całkowicie ciemno...
kolejne moje ukochane miejsce... Błonia... do biegania, do jeżdzenia na rolkach, do spacerowania i rozmyślania, do leżenia na trawie i opalania się...
i ulubiony fragment bulwarów wiślanych od Salwatora do Mostu Dębnickiego, zielony, cichy i spokojny... często w letnie dni wracając z rynku idę tędy, a następnie przez Błonia do domu...
kwitnące Magnolie na Wawelu... co roku zaopatrzona w aparat idę, podziwiam i robię zdjęcia...